Informacje i nowości

No more „one more thing”…

Prawdopodobnie już od wczoraj wiecie, że tegoroczne WWDC odbędzie się w dniach 2-6 czerwca, a całe wydarzenie będzie miało miejsce w hali Moscone West w San Francisco. Jeśli ten news umknął Waszej uwadze, to odsyłam Was do naszego wczorajszego wpisu na ten temat, a tymczasem zapraszam do krótkiej refleksji, dotyczącej wybranych prezentacji Apple, z czasów Steve’a Jobsa.

Rok 1997, Apple jest o krok od bankructwa i wystarczy jeden delikatny podmuch, aby cała firma, której założycielami byli Steve Jobs, Steve Wozniak oraz Ronald Wayne, runęła w finansową przepaść. Nagle, po wielu prośbach, Jobs godzi się na powrót do Cupertino i obejmuje posadę tymczasowego dyrektora generalnego. Rok później pojawia się pierwszy iMac, który nijak przypomina ówczesne komputery, a w 2001 roku na rynek trafia iPod – obecnie najpopularniejszy odtwarzacz muzyki na świecie.

Steve Jobs - MacBook

Myślę, że tę historię znacie doskonale i nikomu nie muszę opowiadać, co było później. Wszyscy wiemy, że Steve zmarł 5 października 2011 roku, a wraz z nim skończyła się pewna epoka – epoka, którą ja nazywam „One more thing”.

Nie, nie chodzi o to, że „Apple się kończy”, a ja – niczym Larry Ellison [założyciel Oracle, współpracował z Jobsem jeszcze zanim odszedł z firmy – przyp. red.] – uważam, że dni chwały zostały już policzone, a logo nadgryzionego jabłka niebawem zniknie z rynku.

Chodzi o coś zupełnie innego, o sposób, w jaki Steve Jobs prezentował urządzenia Apple. A właściwie nie sam sprzęt, a jego możliwości. To chyba forma, w jakiej przedstawiono nam iPoda, czy iPhone’a sprawiła, że tak bardzo chcieliśmy zostać jego właścicielami. Kiedy Jobs prowadził show, nie było sztucznych ogni, tańczących cheerleaderek , ani reklam w stylu Galaxy Gear. Była kieszeń, z której skromny człowiek wyciągnął iPoda i spokojnym głosem oznajmiał, że właśnie wyjął z niej 1000 piosenek. Była koperta, do której wsadzono pierwszego MacBooka Air, ośmieszając tym samym największego konkurenta – Sony TZ series. Była scena, na której podczas prezentacji iPhone’a 4, Jobs, rzucił wesoło „stop me, if you’ve seen this”. Była kanapa, na której siadał staruszek w golfie i opowiadał o niesamowitym wyświetlaczu iPada. Byli też ludzie. Ludzie, którzy mu wierzyli. Dlaczego, spytacie? Bo Steve nigdy ich nie oszukał. Za każdym razem, kiedy wchodził na scenę i ze stoickim spokojem tłumaczył, że właśnie na ich oczach ma miejsce rewolucja, która odmieni życie miliardów ludzi, nikt nie wątpił w jego słowa. Wiedzieli, że Jobs nie opowiada im o gruszkach na wierzbie, tylko otwiera furtkę do lepszego świata.

Steve Jobs with iPad

Z racji mojego zamiłowania do nowoczesnych technologii, niejednokrotnie oglądałem konferencje największych konkurentów Apple – Microsoftu, Samsunga, czy Sony. Bardzo rzadko zdarza się, aby któraś była naprawdę interesująca. Najczęściej, przedstawiciel danej firmy wchodzi na scenę, pokazuje kilka zdjęć i zapewnia, że ich najnowszy produkt jest absolutnie najlepszy na rynku. Jakby nie patrzeć, schemat mają dobry, ale w nich samych brakuje pewnego entuzjazmu, który świadczyłby o tym, że są dumni z tego, co udało im się stworzyć. Steve wchodził na scenę i publiczność niemalże skakała z podniecenia, a kiedy wyciągał przed siebie iPoda/iPhone’a/iPada, ludzie czuli się, jakby znów oglądali scenę z „Króla Lwa”, w której Zazu przedstawiał światu Simbę. Bo w pewnym sensie, tak właśnie było. Zgadnijcie, kto grał rolę Zazu.

Steve Jobs - iPad 1

Myślę, że Larry Ellison nie przemyślał swoich słów, bo przez ostatnie miesiące Apple nabrało wiatru w żagle i nic nie wskazuje na to, aby rychło miał nastąpić sztorm na morzu, po którym płyną. Tim Cook doskonale sprawdza się w roli CEO i budzi zaufanie wśród inwestorów. A prezentacje nowych produktów? Wciąż budzą zachwyt i wciąż sprawiają, że zaraz po ich zakończeniu mam ochotę biec do Apple Store. Mimo to, całemu wydarzeniu zawsze towarzyszy jedna myśl, która nie daje mi spokoju i cichutko szepcze, że już nigdy więcej nie usłyszę słynnego one more thing…

To Top